„Bo my zapatrzeni jesteśmy nie w to co się widzi, ale w to czego się nie widzi, bo co widzimy znikome jest, a czego nie widzimy, wieczne”[1]
Każdy chrześcijanin świadomy swego wielkiego powołania ma życiem swym zdać egzamin z cnót teologicznych wiary, nadziei i miłości. Egzamin to trudny, wymagający zaparcia się siebie i głębokiego poddania się od wewnątrz działaniu bożemu. Czynniki te boże, nadprzyrodzone, nie sprzeciwiają się bynajmniej najlepszym, najszlachetniejszym aspiracjom przyrodzonym umysłu ludzkiego, ale je przekraczają, porywają w górę, wymagając podporządkowania i oddania do dyspozycji najwyższych celów i ideałów wszystkich zasobów duszy. Nie łatwo się temu poddać, tym bardziej, gdy obok tych szlachetnych aspiracyj wzrosły w duszy i niższe, mniej szlachetne, albo wprost złe skłonności, które stawiać będą mniej lub więcej świadomy opór działania łaski, mającej wyrwać człowieka z ciasnego kręgu przyrodzonych celów i zainteresowań.
Przyjrzyjmy się jak się ten egzamin z wiary odbywa i to nie tylko w swej fazie początkowej, wtedy gdy człowiek do niej dochodzi dopiero, ale szczególnie w późniejszych fazach, kiedy już jest w niej ugruntowany i winien nią żyć w całej pełni.